Do Gdyni, na tegoroczny, młodszy ode mnie o całe dwa lata Festiwal Polskich Filmów Fabularnych trafiłam przez przypadek: akurat na tym festiwalu nigdy nie byłam, współczesne filmy polskie od wielu lat napawają mnie panicznym lękiem, a dla przyjemności, bezpieczeństwa i gwarantowanej satysfakcji oglądam raczej starsze obrazy, które powstały na długo przed moim narodzeniem. Zeszłoroczna afera gdyńska, która wywołała coś na kształt debaty o kondycji polskiego kina, mogła jeszcze bardziej zniechęcić do tegorocznej edycji. Ale akredytacja parzyła mi kieszeń, pokój w Domu Marynarza z widokiem na morze czekał, a z sal kinowych wysypywały się wartkie strumienie widzów. Na Gdynię miałam dwa i pół dnia – zaufałam własnej intuicji, znajomości dorobku sprawdzonych reżyserów i giełdzie towarzyskiej (która już pierwszego dnia uratowała mnie przed kilkoma koszmarami – ofiary dotknięte przedawkowaniem narkotyku o nazwie „film polski” z reguły piją więcej na bankietach, miny mają smętne i w najmniej oczekiwanych momentach rozmowy mają nawroty złych wspomnień z filmów obejrzanych zaledwie przed paroma godzinami – w efekcie piją jeszcze więcej, boją się toalet, galerii handlowych, księży, kobiet z bliźniętami i psychiatrów). Oczywiście to wszystko nie ustrzegło mnie przed dwoma wpadkami, o których pisać nie będę, żeby nie ziać żółcią i pastwą.
Dom zły
Na Smarzowkiego nie było już miejsc na długo przed oficjalną godziną projekcji. Przed salą grzecznie czekały w kolejce uznane aktorki i aktorzy, też bez biletów. Siedzieć trzeba było na schodach, tyłek bolał, a panie i panowie ze schodków wyżej w ciemnościach skutecznie miażdzyli innym palce i wbijali łokcie w nerki. Nerwowo było, to fakt. I to od samego początku. Bo film okazał się mocny. „Petarda” jak to ktoś ładnie po seansie rzucił.
Dom zły był moim faworytem, choćby z tego powodu, że Wesele to jeden z nielicznych filmów polskich ostatniej dekady, który oglądało się i obejrzeć się dało, i który coś mówił o naszym krajowym mentalu. Kiedy w końcu zgasły światła na widowni i zaczął się seans, a na ekranie zobaczyłam policjantkę w ciąży i zimę 82’ dookoła, pomyślałam, że jak nic ktoś temu filmowi przyczepi zgrabną etykietkę „polskie fargo”. I już następnego dnia tak stało w Gazecie.
Dom zły z Fargo poza zimą i milicjantką w ciąży nic wspólnego nie ma, a potrzeba doklejania etykiet jest dla mnie smutnym zjawiskiem – oto pojawia się film jedyny w swoim rodzaju, bo i reżyser ma styl jedyny w swoim rodzaju, ale bez etykiety zagranicznej, namaszczającej, nie da widocznie rady. Tymczasem film broni się świetnie sam i żadnych etykiet, choćby gloryfikujących, nie potrzebuje. Zresztą jeśli już, to Smarzowskiego można by raczej mianować polskim Bałabanowem i ta etykieta dla fanów obu reżyserów, byłaby zapewne o wiele trafniejsza, lepsza, czytelniejsza i bardziej spajająca estetycznie obu twórców.
Jest więc zima 82′, taka prawdziwa, polsko-wiejska i jest straszliwa zbrodnia. Na miejsce, po czterech latach dociera ekipa dochodzeniowa oraz oskarżony – ktoś z milicjantów ma kamerę, ktoś ma wódkę, prokurator jest już zalany i trzeba go zamknąć w nysce. No i zaczyna się.
Czas milicyjnej wizji lokalnej, miesza się z czasem prawdziwych wydarzeń, których jednym świadkiem jest teraz główny oskarżony – Edward Środoń.
Środoń, po śmierci żony w 78′ dostał pracę z zabitym, bieszczadzkim pegieerze i ciemną, deszczową nocą trafił, przez przypadek na dom Dziabasów (tytułowy dom zły). A tam, podczas całonocnej popijawy zrodził się w głowach prostego chłopa i zootechnika pomysł na złoty, bimbrowy interes: chciwość, pazerność, wódka (lejąca się litrami), polski spryt, raczkująca wizja biznesu prowadzą do ponurej, polibacyjnej, głupiej i bezsensownej zbrodni – ginie nie ten co trzeba. Dziabas z konkubiną szlachtują syna, a Środoń ucieka zostawiając za sobą zabłocone pobojowisko z trzema trupami. Pech chce, że jest jedynym świadkiem, który tę polską „miesaróbkę” przeżył.
Sama wizja lokalna, która rozgrywa się na oczach widzów to sprawa trudna, śmierdząca, ale komuś na tyle potrzebna, żeby przy okazji zatuszować kilka innych okolicznych spraw – na wierzch wychodzą ciemne interesy prominentów i beneficjentów ówczesnego systemu.
Środoń staje się ofiarą, która „przy okazji” ma za to wszystko zapłacić.
W miarę rozwoju akcji wyłania się coraz czarniejszy obraz polsko-polskich powikłań: jedni za ukręcenie łba sprawie mają dostać paszporty, inni zapomnieć o pewnym zakręcie drogowym, na którym poległo zbyt dużo osób w zbyt krótkim czasie, jeszcze inni chcą ukryć cukrowniczy przekręt gospodarczy na dużą skalę, itp. A zaczęło się od niewinnego marzenia o białym polonezie na talon…
Dom zły to metafora Polski z tamtych lat: nikt nie jest niewinny, każdy siedzi w gównie po same uszy: nawet jedyny „sprawiedliwy”, porucznik Mróz zrobił dziecko na boku koleżance z pracy. Dawka zła, którą wygenerował z tego Smarzowski jest pokaźna: tak duża, że pojawiły się głosy, że to już gruba przesada, że reżyser ludzi zdecydowanie nie lubi i epatuje tym złem z czystej złości. Ja się z takim osądem nie zgadzam. Smarzowski zrobił być może pierwszy, uczciwy film rozliczeniowy o ponurych latach 80-tych, genialnie rozpracował mechanizm i skalę narodowych występków, która przykryła warstwą błocka cały nasz kraj. A na podłodze złego domu przychodzi na świat dziecko, które, jakby tego nie interpretować, jest w końcu nowym człowiekiem, który PRL-u pamiętać nie będzie.
A jak to jest zrobione! A jak gra Jakubik, Dziędziel, Preis, Topa?A jak to jest genialnie zmontowane, wymyślone, napisane (scenariusz filmu powstał na długo przed Weselem!) Dom zły to kino totalne. Smarzowski panuje nad każdym detalem, wątkiem: nie odpuszcza i dopieprza. Czy nie o to właśnie chodzi w dobrym kinie?
cdn.